
Ostatni tydzień października to idealny czas na sandacze, toteż co roku o tej właśnie porze spędzam kilka dni na poszukiwaniu mętnookiej ryby. Prognoza pogody rewelacyjna: lekki południowo-zachodni wiaterek, ciśnienie stabilne, pochmurno. Jednym słowem ideał. Zapada decyzja, że następnego dnia od rana pływam po Zalewie. Nad wodą jestem około 7 i tu pierwsze zdziwienie – mało łodzi. To fajnie, nikt nie lubi łowić w tłumie. Wypływam i kotwiczę w starym korycie na 8 metrach, powyżej zatopionego wysokiego krzaka. Około 8 pierwsze branie. Ryba walczy dzielnie ale w środkowych warstwach wody, podejrzewam szczupaka. Nie myliłem się. Szablozębego 80 + ląduję podbierakiem. Kilka fotek z samowyzwalacza i ryba wraca do wody, czyli początek fajny. Kolejne ustawienia łodzi nie przynoszą jednak brań. Około 13 kotwiczę na twardym stoku opadającym z 7 na 10 metrów. W kilku rzutach wyjmuję dwa szczupaki po około 65 cm. Kolejna sandaczowa “melina” w której grasują szczupaki… A przed samym wieczorem miałem jedno branie po którym wyciągam ripperka z urwanym ogonkiem. Może sprawcą był sandacz. Może.
Niby coś tam złowiłem, ale wniosek jest taki, że w zbiorniku który znam dość dobrze, pierwszy raz w październiku nie złowiłem choćby małego sandaczyka. A jeszcze kilka lat temu standardem było zaliczenie minimum kilkunastu brań mętnookich dziennie. Niestety, takie są dzisiejsze realia “oceanu zegrzyńskiego”.
Jak na zalew Zegrzyński to w obecnym czasie i tak jest bardzo dobry wynik. Niestety z sandaczem wszędzie jest coraz bardziej krucho.